Dyzia odeszła miesiąc temu , 13-ego lutego .
O 6 rano zjadła miskę , poszła z Roxi na ogród , wróciła , dała się wygłaskać Grześkowi , udała , że słucha jak ją napomina , że ma być zdrowa i nie chorować bo jechał na 2 dni w delegację a potem poszły z Roxi spać .
Obudziły się po 8-ej gdy zaczęłam się szykować do pracy i wtedy Dyzia zwymiotowała .
Wyszła na ogród , dostała biegunki i zasłabła .
Usiadła na trawie , popatrzyła na mnie i wtedy serce mi pękło bo wiedziałam , że to już czas .
Jedno spojrzenie , które zmienia wszystko .
Zawróciłam Grześka z drogi , wzięłam Dyzię na ręce i przytuliłam mocno . Nie czuła bólu , słabła coraz bardziej , siedziałyśmy razem tak dłuższą chwilę aż przyjechał Pan i pojechaliśmy się pożegnać .
Byliśmy razem do ostatniej chwili ......patrzę codziennie na kamień i lampkę przy nim i nie mogę tego ogarnąć .
Maja , Tola i teraz Dyzia ..moja beaglowa rodzina jest pochowana pod sosnami !
Jedna część mnie rozumie , że była bardzo chora a druga nie potrafi tego ogarnąć , zwłaszcza , że wieczorem poprzedniego dnia bardzo głośno domagała się udziału w degustacji kabanosa jedzonego przez Pana i obydwoje cieszyliśmy się , że jest w lepszej kondycji .
Nie potrafię i nie chcę się pogodzić z tym , że jej przy mnie nie ma .